Yyyy... 0_o Dzięki za tak pozytywną opinię, serio

Ale to mi przypomniało, że nie wrzuciłem tutaj drugiej części, mimo iż już od paru miesięcy takowa istnieje ^^' A co do pomysłu... Też go nie lubię ^^' Na poważnie to nigdy bym takiego pairingu nie obmyślił
No dobra, to zarzucę drugą część, bo w sumie - czemu nie?
Cierpienia Młodego Dracule'a - Część druga i ostatnia.
Nad Grand Line znów powoli wzeszło słońce. Ukazując się niespiesznie na nieboskłonie, hojnie obdarzało swymi promieniami kolejne wyspy i krainy, budząc je delikatnie ze snu. Będąc siłą natury, obce mu było zjawisko niesprawiedliwości - każdej zagrodzie i każdemu domostwu, każdej dolinie i wyżynie, słońce dawało szansę na kolejny, jasny poranek. Sol lucet omnibus.
No, może nie do końca omnibus. Kiedy bowiem już miało zjawić się nad pozostałościami królestwa Shikkearu, weszło w gwałtowny zakręt, łamiąc wszelkie zasady fizyki i logiki. Pozostawiło tym samym zamek Hawkeye'a w rozkosznie chłodnym półmroku. Tu słońce często nie dochodziło. Dlaczego? Tu zdania były podzielone. Niektórzy uważali, że na miejsce to została rzucona niegdyś groźna, tajemna klątwa, przez którą światło słoneczne nigdy już miało nie nawiedzić tego miejsca. Inni zaś po prostu określali tą klątwę jako Dracule Mihawk.
Fakt, ze okresy obecności owego Shichibukai na wyspie pokrywały się z czasem tego osobliwego mroku, zdawał się pasować do tej teorii. Tak wiec również i teraz, gdy Dracule zbudził się wczesnym rankiem, za szczelnie zasuniętymi kotarami jego sypialni panowało cos, co nawet przez najwybitniejszych przedstawicieli optymizmu mogłoby zostać nazwane najwyżej "pobladłą szarością".
Mihawk wstał, pozostawiając tym samym puste lóżko. Dziś znów Perona z nim nie spala. Po wczorajszej kłótni, oczywiście spowodowanej kolejnymi wybrykami przyjaciół rózowowłosej, stwierdziła że ma spać na kanapie. Już samo to skłoniło Dracule'a do stwierdzenia, że jego małżonka jest niespełna rozumu. Spać na kanapie, jakkolwiek stylowa i staroświecka by nie była, w zamku z sześcioma sypialniami? Gdy zauważył głośno ten fakt, podkreślając przy tym, że on nie zamierza się ruszać ze swojego miejsca, Perona sama się wyniosła. Mihawkowi to w zupełności odpowiadało - przynajmniej mógł się wyspać jak człowiek, bez zbytecznego przecież przytulania się, ani czego gorszego.
Okrywszy się szlafrokiem barwy tak ciemnej czerwieni, że był praktycznie czarny, mężczyzna wyszedł na korytarz. Posnuł się w stronę najbliższej łazienki, pragnąc umyć zęby i zażyć gorącej kąpieli. Gdy jednak otworzył drzwi do niej prowadzące, szybko przypomniał sobie, że stała się ona ostatnio laboratorium Hogbacka. Przeprowadzał on w niej swoje chemiczne eksperymenty nad nowym środkiem konserwacji zwłok. Shichibukai szybko zatrzasnął drzwi na powrót, uniemożliwiając tym samym wydostanie się na zewnątrz eksplozji, która ułamek sekundy później wstrząsnęła całym pomieszczeniem. Głuchy huk zmieszał się z wrzaskiem szalonego doktora. Odnotowując w pamięci, aby później skopać za to Hogbackowi tyłek, Mihawk udał się wiec do kuchni. Zastany tam widok nie poprawili mu jednak humoru.
Siedząc przy stole Mihawka, pijąc jego kawę z jego filiżanek (przy czym liczba mnoga nie jest tutaj pomyłką), wsuwając jeden za drugim paczki Mihawka z jego zapasów, z jego talerza i czytając jego gazetę, Gecko Moriah absolutnie nie czul żadnych oporów przed swobodnym i głośnym zachowaniem.
- Doberek, Hawkeye... A to w dupę kopane urzędasy! - odkąd uzyskał na swoja głowę wyrok śmierci, Moriah wyraźnie stal się przeciwnikiem Światowego Rządu, co okazywał przy nawet najbłahszej przyczynie - Znowu podwyżki cen chcą wprowadzić! A kiedy płace zwiększą, pytam ja się?
- Tak, jakby płacenie za cokolwiek ciebie dotyczyło - odparł Mihawk, patrząc niechętnie na smętne resztki wyłamanych drzwi lodówki, znów totalnie ogołoconej. Tym razem nawet łańcuchy z Kariouseki i tytanu nie powstrzymały żarłocznego Gecko przed nocnym podjadaniem. A zapewne także porannym, popołudniowym i wieczornym. - A propos, kiedy zaczniesz zarabiać jakieś pieniądze?
- Jakby ktoś miał dać zarobić takiemu wyrzutkowi społecznemu jak ja, to z pewnością ta fucha byłaby już dawno zajęta!- przerzucając kolejne arkusze gazety odparł ex-shichibukai, co wyraźnie zdradzało, ze dotąd nawet nie myślał aby spojrzeć na stronę z propozycjami pracy.
- Tak? A to ogłoszenie tutaj? - Dracule spojrzał na gazetę przez nadgarstek Moriaha (z racji oczywistego faktu, że przez ramię by nie zdołał) i wskazał jedno ogłoszenie - "Silnych mężczyzn w każdej liczbie najmę do pracy przy załadunku. Mile widziani byli skazańcy i poszukiwani, którzy nie maja możliwości nająć się do pracy legalnej, aby dało się orżnąć ich na wypłatach". Jak dla mnie brzmi uczciwie. - Skłamał po chwili.
- Taak, akurat! - Moriah rozejrzał się w sposób godny najwybitniejszych paranoików i popukał się znacząco w bok nosa, po czym ściszył glos do teatralnego szeptu - Już ja znam takie ogłoszenia! To pułapka rządu, żeby mnie stad w końcu wykurzyć!
- Rozumiem - Mihawk nie przejawiał dalszej chęci kłótni z przyszywanym teściem. Tym zajmował się już przez cały ostatni miesiąc, będący przy tym jego miesiącem miodowym. Żadne argumenty Dracule'a nie trafiały do tego tłuściocha. Tak samo zresztą jak i do małżonki Mihawka, która wytrwale upierała się aby pomagać jej przyjaciołom póki nie staną na nogi. Co najwyraźniej oznaczało płacenie za ich utrzymanie aż do ich śmierci. Co Mihawk zresztą dawno by przyspieszył, gdyby nie było to równoznaczne z niewyobrażalną awanturą ze strony Perony i przypuszczalnym rozwodem. Jedyne co pocieszało go w tych trudnych czasach to fakt, że Moriah nie jest żonaty. Ciężko by mu było wyobrazić sobie teściową, która jest gorsza od teścia.
Sądząc po opłakanym stanie lodówki i kredensów, w których zostały tylko paczka przeterminowanego makaronu, brukselka i puszka ananasa z której otwarciem Gecko sobie nie poradził, Hawkeye nie miał co liczyć na śniadanie. Zresztą, już sam widok szaroskórego wielkoluda odbierał mu na dobre apetyt. Postanowił wiec zamiast cokolwiek jeść, udać się do łazienki na parterze i tam się odświeżyć.
Pod drzwiami natknął się na Peronę, która wyraźnie podążała w tym samym kierunku co on. Dracule jednak okazał się być szybszy i wcisnął się do wnętrza przed nią i zamknął drzwi, nawet nie siląc się na wymyślanie jakiejś wymówki. Nie marnując czasu zignorował swą drugą połowę dobijającą się wściekle do drzwi, odkręcił kurek z gorącą wodą i zrzucił z siebie ubranie. Pogrążony w, a jakże by inaczej, ponurych myślach dość późno usłyszał czyjś przyspieszony jakby w panice oddech. Z prędkością godną mocy bojowej admirała Kizaru, wysunął dłoń w stronę źródła odgłosów. Tak jak się spodziewał, jego ręka pochwyciła czyjś niewidoczny, kudłaty pysk.
- Tego już za wiele - powiedział chłodno, coraz mocniej zaciskając dłoń i nie zważając na czyjeś ręce próbujące go w panice odepchnąć. Zamiast tego pchnął silnie niewidoczną postać w stronę drzwi. W trakcie tego krótkiego lotu zjawa na powrót stała się widzialna. Nie było to żadnym zaskoczeniem, że osobą która wyłamała sobą drzwi, omal nie trafiając przy tym stojącej pod nimi Perony, był Absalom.
"Mam już dosyć" pomyślał Mihawk zanurzając się w gorącą kąpiel, ignorując tym samym zamieszanie pod resztkami drzwi "Pora wreszcie coś z tym zrobić"
Jeszcze tego samego dnia wsiadł na swoją lodź i udał się w kolejny korsarski kurs. O pretekst nie było trudno - czymś trzeba było zapełnić półki opustoszone przez niby-to-teścia. Tym razem przyświecał mu jednak dodatkowy cel - znaleźć sposób na rozwiązanie swoich kłopotów z drażniącymi gośćmi.
Z zyskaniem zapasów żywności nie było żadnych problemów. Wystarczyło podryfować zaledwie przez godzinę, żeby natknąć się na kolejny statek jakichś żółtodziobów. Dwa machnięcia mieczem później, za łódka Shichibukai unosiła się przywiązana do niej tratwa załadowana ocalałymi żywnością i napojami. Teraz, nie mając już na głowie tak trywialnych błahostek, Shichibukai mógł oddać się krótkiej sjeście, poprzedzonej namysłem co przedsięwziąć w sprawie Gecko i reszty. Danie cynku rządowi niestety nie wchodziło już w grę. Ci na górze mieli przykre nawyki, jeśli chodzi o sposoby rozwiązywania kłopotliwych spraw - zazwyczaj zabijali każdego na świecie, kto o nich wiedział. A po takim czasie wspólnego mieszkania z załogą poszukiwanego pirata, Mihawk z pewnością mylnie zostałby uznany za ich wspólnika. To zaś by przyniosło nieprzyjemne skutki - z których jakoś najbardziej przerażała go wizja samego uznania go za ich wspólnika. To byłoby nie do zniesienia i pozbawione wszelkiego stylu. Musiał wiec znaleźć inny sposób. Choćby i najbardziej niedorzeczny, liczyła się tylko skuteczność.
Poszukiwania tego miejsca nie trwały długo. Nic tak nie cieszy przedsiębiorcy, jak wkopanie w niewygodną sytuację nielubianego konkurenta. Zasada działania była prosta - pytając o to kto z branży jest najgorszy, Mihawk udawał się pod wskazany adres, gdzie pytał o to samo. Zadając umiejętnie pytania, wspierane czasem to brzękiem monet to znowu błyskiem klingi, Mihawk zdołał odnaleźć miejsce znajdujące się na samym końcu długiego łańcucha wzajemnej nienawiści i pogardy pośród dostawców żywności na tej wyspie. Wiedział, ze to tu. Mówił mu o tym smród, mówiły mu o tym smętne resztki dawnych obróż i kagańców, mówiły mu o tym wystawiane w okolicy porcje psiej karmy. Znalazł najpodlejszą rzeźnię na wyspie. Naciągnął mocniej kaptur, który chronił go przed zbędnymi w tej sytuacji zachowaniami z serii 'To on? Nie no cos ty... Ale wygląda jak on! To on! Co tu robi Shichibukai? Lepiej stad spieprzajmy!'. Nie żeby sprawiały mu one jakąkolwiek przykrość - dziś jednak wołał nie rzucać się zbytnio w oczy. Przezornie obiecując sobie by nie oddychać głęboko powietrzem podejrzanego wnętrza, Dracule wszedł do rzeźni.
By opowiedzieć wszystko o Mihawku, należałoby mieć znacznie więcej czasu na spisanie tej historii - tak co najmniej pół Żywota. Drugie tyle, by zdecydować co z tego jest prawdą, co zaś jedynie krążącymi po świecie plotkami. Jedna rzecz jednak można o nim powiedzieć z cala pewnością. Jest najlepszym szermierzem świata. No dobrze, dwie rzeczy - jest najlepszym szermierzem świata i człowiekiem o wyrafinowanym stylu. Chciałem powiedzieć, to jest napisać, trzy rzeczy - jest najlepszym szermierzem świata, człowiekiem o wyrafinowanym stylu, a przydomek Jastrzebiooki zawdzięcza swemu żółtemu, przenikliwemu spojrzeniu... Hmmm... No dobra. Wiele rzeczy można powiedzieć o Mihawku z cala pewnością. Ta jednak, o która tu chodzi to... Jest diabelnie dobry w efektownych wejściach. Praktycznie niemożliwym wiec było, aby osoba o jego statusie i porażającej aurze, mogła zjawić się gdziekolwiek dyskretnie, by nie powiedzieć - chyłkiem. Mimo więc, iż Dracule naprawdę się starał nie wzbudzać zbyt wielkiego zainteresowania, dla wszechświata było to zbyt mało aby zmienić odwieczne prawa Logiki Narracyjnej Mihawka. Ledwo skrzypnęły otwierane drzwi, twe wnętrzu rzeźni ustały wszelkie odgłosy pracy i wymienianych uwag. Wszystkie cztery obecne tu pary oczu zwróciły się ku niemu, a następnie trzy z nich natychmiast postarały się patrzeć gdziekolwiek indziej, starając się sprawiać wrażenie, jakby nigdy nie spojrzały na groźnego przybysza, w obawie o nieopatrzne zwrócenie na siebie jego uwagi. W powietrzu wisiała zgroza towarzysząca szermierzowi przez niemalże cale życie. Jedynie stojący za ladą, pomarszczony starzec o łysej głowie z orlim nosem i kudłatymi brwiami, zdawał się nie przejmować niespodziewanym gościem. Po jednym, fachowym spojrzeniu na ponura twarz Mihawka, odesłał swoich pracowników na zaplecze skinieniem głowy.
- Pan Christian 'Swinie' Todd, jak sądzę - zwrócił się Mihawk do starca, gdy młodzi rzeźnicy z mgnieniem ulgi w ich oczach już znaleźli się na tyłach budynku ( po pewnych typowo slapstickowych komplikacjach, gdy trzech szerokich mężczyzn próbowało naraz przecisnąć się przez framugę jednych drzwi, pozostawiając je w efekcie znacznie szerszymi, niż były pierwotnie).
- Widzę, ze rozmawiał pan już z innymi rzeźnikami w mieście - odparł pan Todd, niespiesznie zakładając okulary w cienkiej oprawce na swój nos i przeglądając rozłożone na ladzie rachunki - Wie pan, zawsze uważają to za zabawne, dawać mi ironiczne przezwisko ponieważ jako jedyny nie używam prawdziwej wieprzowiny. Dziwi mnie czemu wiec sami siebie nie nazwa Tommy ' Higiena' Voyght i Cons 'Data ważności' Tare. Ha, ja przynajmniej nie wciskam klientom zepsutego mięsa. Chyba, ze sobie tego zażyczą, rzecz jasna.
- Cóż... Interes handlu psim mięsem dobrze się toczy? - ostrożnie spytał Dracule. Choć starzec wzbudzał w nim pogardę, był tez na swój sposób interesujący, ze swoim wyraźnie silnym charakterem i rezonem niesłabnącym nawet w obecności jednego z Shichibukai. Takich ludzi spodziewał się widzieć raczej wśród elity niesłabnącego konfliktu miedzy piratami i marynarką, niż w skromnym sklepie rzeźnickim. Zaskakujący był tez całkowity brak zakłopotania na szczerym obliczu pana Todda.
- Och, da się przeżyć, ale wcześniej bywało lepiej - rzeźnik spojrzał prosto w przenikliwe oczy Mihawka i ku zaskoczeniu szermierza żaden mięsień na twarzy ani mu drgnął - Wie pan, kiedyś to pies miał być duży i agresywny, taki typ był pożądany to i pełno się ich widziało. Takie wilczury na przykład. Było nad czym pracować... a teraz wszędzie modne się robią te małe rasy, wie pan, noszone w torebkach dam. Niewiele z takich mogę zrobić, psia ich mac! - zakończył wyjątkowo trafnie, po czym schylił głowę spoglądając na Mihawka sponad swych szkieł - No, nie przyszedł tu pan pytać o szynkę. Mam wziąć hak czy to cos z czym poradzę sobie na miejscu?
Choć twarz Mihawka nie zmieniła swego typowego dla niego wyrazu, jego milczenie go zdradziło. Był zbity z tropu. Pan Todd najwyraźniej był człowiekiem wielu niespodzianek.
- Każdy ważniak który tu przychodzi udając ze nie jest tym kim jest, ma ten sam problem. - rzucił uspokajająco starzec, uśmiechając się zestawem pożółkłych zębów - Maja coś... powiedzmy, ze większego od psa, czego chcą się pilnie pozbyć. Zdziwiłbyś się pan, jak często ludzi spotykają zabawne przypadki. Wtedy przydaje się ja, z moim korzystnym dla obu stron re-cyk-lingiem - wypowiadając ostatnie słowo powoli, jak dopiero niedawno zapamiętaną formułę, pan Todd złożył rachunki i wybrał jeden z wiszących za nim, rzeźnickich haków na łańcuchach. Nie przestając mówić, spokojnie podszedł do wieszaka i założył swój płaszcz. - Kojarzysz pan Capone Bege? Taki żółtodziób, ale nieźle dawał mi zarobić, właśnie na tym ze pozbywałem się jego... śmieci. Dopóki cwaniak sam nie dorobił się Diabelskiego Owocu, ha! Teraz każde ciało może przenieść pod płaszczem , skubany! No, ale pora w drogę, bo akurat miałem składać zamówienie na wołowinę i parę wieprzków. Wiadomo, nie lubię oszukiwać ludzi, ale kiepski tydzień mieliśmy. Chłopcy, wychodzę!
- Jak to, sprzedaje pan również... akceptowalne mięso? - spytał Dracule gdy znaleźli się na drodze ku przystani. Rzadko miał okazje porozmawiać z kimś kto go był w stanie autentycznie zaciekawić. Może dlatego, ze rzadko miał okazje i ochotę rozmawiać z kimkolwiek.
- Ludzie żrą mięcho jak opętani... A pan myślisz, ze sprzedaję podejrzane mięso złapane na ulicy bo interes źle idzie? I człowiek o takim ostrym umyśle jak pan nie widzi niczego podejrzanego w tym, ze wszyscy jakoś wiedza o moim sklepie? - na twarzy starca wykwitł kolejny uśmiech, tym razem jednak znacznie przebieglejszy - Słuchaj pan, na każdej wyspie znajdzie się taka miejska legenda o rzeźniku co wciskał klientom mięso z psów, kotów i ludzi, prawda? I wyobraź pan sobie, ze człowiek z głupiej ciekawości jest w stanie zeżreć wszystko, żeby tylko sprawdzić, czy plotka była prawdziwa. Ja po prostu znalazłem swoją niszę. Daje ludziom to, czego chcą... No, oprócz kotów. Szkoda mi kotów. Lubię koty. - dodał szybko z roztargnieniem - I wierz mi pan, ze mogę sobie pozwolić na to by sprzedawać swoje wyroby tylko tym, którzy dokładnie wiedza o co w tym chodzi, a i tak jakoś uda mi się wyjść na plus. No, to z czym mamy do czynienia w tym przypadku?
- Chodzi o cos... dużo większego od psa. Obawiam się, ze ten hak może się okazać niewystarczający.
- Oho... - starzec zagwizdał cicho - wreszcie jakiś uśmiech losu. Rybolud, być może? Myślałem o otworzeniu stoiska rybnego...
- Nie. Chodzi o... Mihawk rzucił ostrożne spojrzenie na ulice. Spowodowało to zniknięcie z niej każdej żywej osoby w zasięgu kilkunastu metrów. Mało kto lubi znajdować się pod spojrzeniem Mihawka. - To Gecko Moriah. Chce się go pozbyć, ale zwłoki musza zniknąć natychmiast, inaczej... - Dracule zawahał się i uznał, ze prędzej zginie niż powie, ze żona go zabije, gdy przyłapie go nad martwym ciałem jej byłego kapitana - mogą pojawić się komplikacje których nie chcę.
Pan Todd stanął jak wryty w ziemie, z grymasem obrzydzenia na swej twarzy.
- Grubas Gecko? Pan chyba żartujesz! Ten Shichibukai?
- Spokojnie, to ja zamierzam się z nim zmierzyć - Mihawk uśmiechnąłby się na myśl o chwili gdy utnie Moriahowi głowę, gdyby nie fakt, że generalnie unikał uśmiechania się jako takiego.
- Nie o to chodzi - starzec splunął z wyraźnym niesmakiem - Po prostu tego nikt nie kupi! Ja widziałem jego zdjęcia. Takie szare mięso za nic nie zejdzie bez porządnego wyszorowania, a ja nie jestem typem człowieka który w ten sposób rżnie klientów, spróbuj pan u Voyghta albo Tare'a. Na Boga, ten spaślak nie nada się nawet na paprykarz grandlinski! Co do mojego odbiorcy organów, to wątpię by ktokolwiek się skusił na tak otłuszczoną wątrobę... Przykro mi, Gecko Moriah po prostu się nie sprzeda, nawet jakbym do niego dopłacał! Zapomnij pan.
I parskając wzgardliwie, pan Todd odwrócił się i szybkim krokiem skręcił z powrotem w zaułek prowadzący do jego sklepu, ignorując ostateczne namowy Mihawka, żeby zabrał chociaż Absaloma. Najwyraźniej nawet wizja kilku rodzajów egzotycznego mięsa w jednym ciele nie skłoniła starca do sprzedaży towarów z załogi Thriller Bark. Zrezygnowany Dracule zsunął z głowy kaptur. Plan A zawiódł, a według słów starca, także plan B polegający na sprzedaży Moriaha na czarnym rynku organów, albo chociażby studentom medycyny. Pozostał wiec najbardziej ryzykowany plan. Plan C.
Mihawk mógł z daleka ocenić zamieszanie, jakie spowodowało na murach twierdzy jego zjawienie się na horyzoncie, na tle wschodzącego właśnie słońca. Zimny wiatr smagał go silnie, łopocząc jego peleryną, gdy niewzruszony szedł skalistym, mroźnym pustkowiem prosto ku swemu celowi. Główna baza spiskowców, osadzona na wyspie Baltigo. Niełatwo było znaleźć to miejsce, lecz świadomość samego bycia tutaj była wystarczającym wynagrodzeniem. W tej chwili jednak nie obchodziło go nic więcej, niż zdobycie twierdzy i dotarcie (możliwie po trupach) na sam szczyt hierarchii, do przywódcy Rewolucjonistów. Zamierzał stanąć oko w oko z Monkey D. Dragonem.
W pewnej chwili jego spokojny krok zwolnił i ustał. Mihawk uniósłszy dopiero teraz swa głowę odsłonił swe ponure oblicze skrywane pod rondem kapelusza. Spojrzał na szykującą się do walki grupę rewolucjonistów zajmującą stanowiska na murach budowli. Uznał, ze odległość jest wystarczająca jak na początek. Słysząc wystrzały i świsty pierwszych pocisków, powoli wysunął swój miecz z płóciennych uchwytów jego płaszcza. Bez trudu rozciął nadchodzące w jego stronę kule armatnie, ignorując dochodzące go zza pleców eksplozje ich poszatkowanych części. Koncentrując się z zamkniętymi oczyma na tym cieciu, zmagazynował w nim siłę wszystkich mięśni. Po chwili skupienia wprawił ostrze w ruch, tworząc świetliste, jasnozielone cięcie sunące po skale ze znaczna prędkością ku budowli. Słyszał krzyki zeskakujących z blank żołnierzy, a następnie rumor kamieni ustępujących pod siła ataku. Otworzył oczy. Tak jak planował, stworzył jedynie otwór w zewnętrznym murze twierdzy. Otwór, stanowiący niemalże polowe całego muru, jednakże to nie było jego zmartwienie. Zyskując możliwość dostania się do wnętrza, ruszył naprzód a wiatr, świst kul i odgłosy walki zmieszały się w jeden, znany mu dokładnie ryk.
- Przepuść mnie. Jestem tu by zobaczyć Dragona. - powiedział kilka minut później, gdy na drodze w opustoszałym już korytarzu stanęła znana mu poniekąd postać. Wielkogłowe ciało, wbite w obrzydliwie obcisłe, lateksowe wdzianko, makijaż którego nałożenie wymagało zapewne wynajęcia ekipy remontowej i wielkie, niebieskie afro zwieńczone korona będącą jeszcze większym bezguściem, niż ta którą zwykła szpanować Perona. Widział już go... ja...? Widział już TO w Marineford, ponad dwa lata temu. Ivankow. Ciężko było to zapomnieć, pomimo usilnych starań Mihawka.
- No cóż... - przerażające, transseksualne monstrum cofnęło się jakby z zamiarem przepuszczenia Shichibukai - Wygląda na to, że nie mam innego wyjścia jak tylko pozwolić Ci... Ze mną walczyć! Iiiiiihaaa! - z głośnym krzykiem Ivankow natarło w nagłym ataku na Mihawka, w biegu wysuwając dziwaczne szpony ze swych pokrytych rękawiczkami dłoni.
- Wiec jesteś wystarczająco mocny by próbować się ze mną mierzyć samodzielnie. To znaczy, ze jestem już blisko. - uznał Mihawk, uchylając się przed kopnięciem okama i wzmacniając uchwyt na rękojeści miecza.
- Dracule Mihawk! - rozległ się donośny glos, w chwili gdy obaj mieli zewrzeć się - Mihawk nienawidził się za użycie w myślach tego słowa przy tym Stanowczo-Nie-Slodkim-Tranwestycie - w ataku. Jak się okazało, dochodził z mrocznej głębi korytarza, wraz ze stukiem ciężkich butów. Mihawk wsunął bron na plecy i obydwaj walczący zwrócili się twarzami w kierunku z którego dochodził glos.
- Przyszedłeś tu po mnie, prawda? - wysuwając się z cienia, przybysz okazał się nikim innym tylko samym Dragonem. Jego wytatuażowana twarz wykrzywiona była w szyderczym, ponurym uśmiechu, gdy lider światowych rewolucji stanął i uniósł szeroko swe kościste, na pozór bezbronne dłonie - Wiec stoję tu przed Tobą, spróbuj odebrać mi moja głowę, jeśli starczy Ci odwagi.
Za plecami Dragona zjawiło się kilkunastu innych ludzi, z twarzami skrytymi w cieniach nakryć głowy, z których zresztą każde było dziwaczniejsze od poprzedniego. Mihawk spojrzał katem oka za siebie. Ivankow dalej za nim stało, dołączało tez właśnie do niego kilku kolejnych rewolucjonistów.
- Wiem, czego chcesz. - wznowił Dragon - Mano a mano. I zapewniam Cię, Dracule Mihawk, że jako Shichibukai na to zasługujesz. Jeden z siedmiu najsilniejszych piratów zaprzedających swe umiejętności dla Światowego Rządu... - Dragon zmierzył go nieco dłuższym spojrzeniem, niż Mihawk uznałby to za komfortowe - Myślałem, ze będziesz wyższy.
- Nie jestem tu... - zaczął Dracule z trudem ignorując ostatnią uwagę, lecz rewolucjonista znów wszedł mu w słowo, rozpoczynając kolejną natchnioną mowę.
- Stoimy tu naprzeciwko siebie, obydwaj owiani legenda! - Dragon ciągnął swe wzniosłe wywody, podkreślając je nie mniej wzniosłą gestykulacją. Najwyraźniej czul się w tej dramatycznej sytuacji jak ryba w wodzie - Ale zapewniam Cię, ze moja legenda jeszcze się tu nie zakończy. Nie dziś.
- Słuchaj... - warknął Mihawk, lecz nie zdołał przebić się przez patetyczna przemowę Dragona.
- Nie wiem czym się kierowałeś przychodząc tu samotnie lecz wiedz, ze tu Cię spotka twój kres, zimny piasek Baltigo pokryje wkrótce twe kości, a światowa rewolucja uczyni kolejny krok ku wyzwoleniu ludności ze stalowych objęć imperium zbudowanego na fałszu i... hę, co jest? - Dragon wyraźnie zdziwiony spojrzał za siebie, gdzie rozgorączkowany podwładny starał się zwrócić jego uwagę na cos przed nimi. Dragon odwrócił tam wzrok akurat w porę by zobaczyć, jak zniecierpliwiony Mihawk sięga znów po swój miecz. - Już? Skończyłeś? - upewnił się Shichibukai, kiedy Dragon umilkł z ponura mina - Słuchaj, nie przyszedłem tutaj w pojedynkę wykańczać rewolucji. Gdyby to miało być takie proste, zrobiłbym to już dawno temu. - Mihawk zauważył wzgardliwe prychniecie rozmówcy, lecz z rozmysłem je zignorował - Jestem tu by zaproponować wam... moc jednego z Shichibukai.
- Szukasz pracy... i rozwalasz mi mury, kaleczysz ludzi, stawiasz wszystkich w stan bojowy? - na obliczu Dragona wściekłość mieszała się ze zdumieniem - A nie mogłeś... no nie wiem, kuźwa, zapukać?
- To był najprostszy sposób by się do Ciebie dostać. - odparł Mihawk, po czym dodał po chwili namysłu - No, może poza daniem się złapać i zawlec w łańcuchach, ale mój sposób bardziej mi się podoba.
Gdyby posępne spojrzenie potrafiło zabijać, Dragon właśnie uczyniłby z Perony młodą wdowę. Mimo to pozwolił Mihawkowi podążyć za sobą do jednego z pokoi. Dracule nie mógł nie zauważyć, ze był to pokój stworzony do przesłuchań i nie czuł się z tym komfortowo, nawet jeśli nikt nie wymagał od niego, aby zajął miejsce na stanowisku dla odwiedzających. Ciemnym od starej krwi, żelaznym fotelu, ze stalowymi, unieruchamiającymi przesłuchiwanego obręczami.
- Twierdzisz, ze chcesz stać się jednym z nas? - spytał Dragon z tonem w pełni uzasadnionej podejrzliwości, kiedy zostali w nieco szczuplejszym gronie. Mihawk nie mógł nie zauważyć (a raczej nie mógłby, gdyby okazał choć trochę zainteresowania) ze najwyraźniej Dragon odczuwa lekką ulgę. Nigdy nie wiadomo było, ile strat może poczynić osaczony Shichibukai.
- Skądże znowu. - zaprotestował spokojnie Hawkeye - Nigdy nie popierałem tego co robisz i nie zacznę. Zawsze uważałem, ze robisz więcej chaosu niż pożytku. Jednak to co chce zrobić może nam przynieść obustronne korzyści...
- Chcesz nam wcisnąć Gecko Moriaha - odparł spokojnie Dragon, czym zasłużył sobie na zdumione uniesienie brwi przez Shichibukai - Od dawna wiemy, ze przebywa z Tobą i nie powiem, ciekaw byłem tego, ile z nim wytrzymasz. Nie spodziewałem się jednak, ze będziesz chciał go włączyć do nas.
- Jesteście straszni. - odparł Mihawk, człowiek którego bal się niemalże każdy pirat świata - Rząd szuka go jak opętany nie znajdując nawet śladu, a wy tak po prostu wszystko o nim wiecie?
- Nie, nie jesteśmy w stanie wiedzieć wszystkiego. Nie wiemy na przykład, jakie nastawienie ma Moriah wobec nas i wobec Światowego Rządu. Co powiesz, Mihawk? - Dragon oparł się o blat biurka obiema dłońmi - Słynne umiejętności jego i jego popleczników były by dla nas użyteczne, choć przyznaje ze są nieco paskudne. Ale czy Gecko Moriah ma w sobie choćby iskrę ducha rewolucji?
- Nie jestem pewien czy was popiera... - odparł Hawkeye, gładząc się z namysłem po bródce - Ale jeśli szukacie buta który chętnie kopnie rządowy tyłek, to Moriah ma całkiem dużą stopę... I z chęcią jej użyczy. Tylko będziecie nim musieli trochę potrząsnąć...
- A potem w dwójkę mi tu połowę oddziału wykończycie. - Dragon spojrzał spode łba na rozmówcę i trzeba przyznać, ze fizjonomie miał wręcz stworzona do tego rodzaju mimiki - Masz cos, co udowodni nam jego nastawienie?
Mihawk był na to przygotowany. Dźwiękowy Dial, znaleziony niegdyś przez niego w ładowni opuszczonego, roztrzaskanego statku, przyjemnie ciążył mu w kieszeni. Wystarczyło jedno pstrykniecie przyciskiem, aby pokój wypełnił się charakterystycznym głosem Moriaha, nagranym podczas jego codziennego, porannego narzekania na rząd.
Wystarczyło.
Plan był całkiem prosty. Oddział rewolucjonistów miał wpaść, pochwycić Gecko z załogą i z tak porwanym inwentarzem bezzwłocznie wypłynąć. Rola Mihawka było udawanie, ze nie ma z tym nic wspólnego, przynajmniej dopóki wszystko idzie dobrze. Miał szczera nadzieje, ze pójdzie dobrze. Wołałby nie brać udziału w całym zamieszaniu, bo ani nie ufał podejrzanym typom Dragona, ani nie chciał by cos go z tą sprawą łączyło na oczach Perony.
Kiedy jego małżonka stwierdziła, ze cos się chyba dzieje na dworze, opryskliwie poleciła Mihawkowi by to sprawdził. Normalnie odpowiedziałby, żeby sama sobie poszła to sprawdzać, ale teraz ruszył do okna już po chwili udawanego zwlekania. Ciekaw był jak toczą się sprawy, wiec i bez narzekania Perony z pewnością by to sprawdził.
Widok był z cala pewnością niecodzienny. Na dziedzińcu zamku kilku uzbrojonych ludzi wymieniało ogień z Absalomem i paroma ożywionymi truposzami Hogbacka, dwóch wiązało samego doktorka który chyba zemdlał, a kilkunastu innych rewolucjonistów właśnie walczyło z szarpiącym się wielkoludem. Każdy z nich trzymał w dłoniach coś, co wyglądało na stalową linę, którą starał się mocno zakotwiczyć w ziemi, co utrudniał wierzgający Moriah. Ciężko go było za to winić - pierwsza celnie zarzucona pętla zaciskała się na jego wężowej szyi i najwyraźniej doprowadziło to do powalenia go na ziemie. Każda kolejna lina, a tych przybywało wraz z kolejnymi przeciwnikami, służyła spętaniu ex-shichibukai. Już teraz tworzyły pokaźną siec oplatającą go ciasno. Jednak wściekły Moriah w pewnej chwili zdołał uwolnić swa rękę szybkim szarpnięciem, po to by natychmiast po tym wyrwać wszystkie pozostałe liny i ruszyć do natarcia.
- Drakuś, co tam się wyrabia u licha? - Spytała Perona, zdziwiona hałasem oraz skupieniem w jakim Mihawk patrzył przez szybę.
- Nic takiego. Nie patrz tam, nie ma tam nic słodkiego! - Zbył ją machnięciem ręki, nie odwracając wzroku. Stanowczo mówił prawdę. Nie było absolutnie nic słodkiego w widoku grubego, szaroskórego wielkoluda, urywającego nogę jednemu z rewolucjonistów. No nie, a teraz użył Bat Trick... Co się musiało dziać przez te dwa lata, że Moriah nauczył się samemu walczyć? No tak... Wygląda na to, że bez pomocy Hawkeye'a się nie obędzie...
- Odsuń się, chcę to zobaczyć i tak. - Pomimo usilnych starań Mihawka, by zasłonić sobą cały widok, nie udało mu się uczynić tej sztuki z wysokim, gotyckim oknem i już po chwili Perona tkwiła przylepiona do szyby, z oczami jeszcze szerzej otwartymi niż zazwyczaj. Najwyraźniej zastygła z trwogi, ale w końcu jak długo mógł trwać ten szczęśliwy stan? Pozostało mu więc tylko grać dalej i zaimprowizować.
- Och spójrz kochanie, cóż się tam wyrabia! - Wykrzyknął dramatycznie za jej plecami, rozglądając się za czymś w pobliżu, co nadałoby dłoni przyjemnego ciężaru. Warunki te spełnił pozłacany świecznik stojący na półce gabloty. Podrzucił go kilkukrotnie dla ocenienia wagi i zacisnął na nim mocniej dłoń - Jakieś zbiry zaatakowały Moriaha! To straszne! Ach, a teraz są i tutaj! - Kończąc ten słaby pokaz aktorstwa melodramatycznego, z głuchym brzękiem opuścił świecznik na głowę swej żony, odbierając jej tym samym świadomość. Cóż, sama go do tego zmusiła, prawda? Teraz mógł bez przeszkód zająć się pomocą amatorom w załatwieniu brudnej roboty, prawda? W końcu już od dawna chciał dać teściowi po mordzie, prawda?
Prawda.
Godzinę później, gdy Perona doszła do siebie w swoim łóżku, było już po wszystkim. Spętani linami z kariouseki Moriah i Absalom oraz owinięty liną Hogback zostali załadowani na statek rewolucjonistów, który powiedzie ich przed oblicze Dragona. A wtedy pewnie przekonają się, że bardziej opłaca się wyładowywać swą frustrację na komórki rządowe pracując dla niego, niż samotnie. Może dlatego, że wtedy ma się niepowtarzalną okazję zachować wszystkie członki przymocowane do ciała, przy odrobinie szczęścia nawet w ich pierwotnym miejscu.
Mihawk siedział właśnie w fotelu rozkoszując się błogą, tak już dawno nie zaznawaną ciszą i stosunkową samotnością. Ze sjesty przebudził go cichy jęk przebudzającej się Perony z pokoju obok. Kiedy znalazł się tam po chwili, siedziała już najwyraźniej zdezorientowana i zaniepokojona, macając się po obandażowanej głowie. Mihawk opatrzył ja, bo wiedział że powinien czuć się podle i mieć wyrzuty sumienia za zranienie ukochanej. Nie pomagał fakt, ze wcale tego nie czul. Może po prostu Perona o kilka razy za dużo usiłowała rzucać w niego ciężkimi przedmiotami, kiedy się kłócili.
- To byli rewolucjoniści od Monkey D. Dragona - zaczął, gdy tylko Perona otworzyła usta by cos powiedzieć - Nie wiem jak, ale dowiedzieli się o Gecko i porwali go. Ogłuszyli Cię, a potem zabrali się za mnie, niestety nie zdołałem ich odeprzeć i również poległem. Kiedy się ocknąłem, spróbowałem mu pomoc, ale tych dzikusów było zbyt wielu. Próbowałem ich ścigać, niestety mieli zbyt szybki statek. Przykro mi.
Patrzył na nią, bez cienia emocji, jak gdyby spojrzeniem mówiąc jej ' Myślisz, ze kłamię, ze bezczelnie łżę Ci w żywe oczy? Chcesz to powiedzieć głośno? Spróbuj, bo i tak mi nigdy nic nie udowodnisz... '. Po dłuższej chwili tego spojrzenia Perona dala za wygrana i najwyraźniej kupiła ta wersje.
- Hogback... i Absalom... oni również...? - spytała cicho.
- Cały kram. - odparł i aby poprawić jej humor, dodał - Ale walczyli dzielnie.
Było to kolejne kłamstwo. Choć nie da się zaprzeczyć, ze przyparty do muru Moriah wykrzesał z siebie ogromne pokłady siły i odwagi, to jednak jego załogantom znacznie tego brakowało. Hogback, jak się okazało, zemdlał z samego strachu. Absaloma zaś Dracule na własne oczy niewidział jak ten zniknął i próbował w ten sposób uciec. Na jego nieszczęście droga którą do tego wybrał, wciąż była pełna mniej lub bardziej napiętych lin, które ciągnął za sobą Gecko. Złapali go już po drugim upadku spowodowanym nagłym podcięciem mu nóg. Zwłaszcza, ze towarzyszyły im głośne przekleństwa.
- Połóż się jeszcze, nieźle oberwałaś. - Mihawk w końcu poczuł lekkie ukłucie sumienia, gdyż znal sile swojej ręki, lecz szybko zbył je wspomnieniami koszmaru życia z Gecko. Jak to się mówi... Cel uświęca środki? Ruszając do drzwi spojrzał jeszcze na nią - Nie martw się. Jeśli tylko Moriah ma odrobinę rozumu, na pewno dogadają się z Dragonem i przeżyje.
Wsunął się w chłodny mrok korytarza. Nie planował być tak okrutny. Dopiero głośny wybuch płaczu Perony uświadomił mu, co właśnie powiedział. Ale to już był koniec, ostatni wystrzał w tej ciężkiej bitwie. Nareszcie. Wygrał.
Następne tygodnie upłynęły im nad wyraz przyjemnie, kiedy w końcu mogli w spokoju cieszyć się swoim towarzystwem. Perona nawet długo nie rozpaczała po swojej upierdliwej pseudo-rodzince. Na pewno pomógł w tym fakt, ze po trzech dniach pojawił się krotki list, w którym Moriah zapewniał że żyją, ale jako iż dołączyli do pewnej organizacji, od tej pory musza zerwać z nimi wszelkie kontakty. Oczywiście Dracule nie mógł liczyć na tak sprzyjający zbieg okoliczności jak korespondencja od świeżo upieczonego rewolucjonisty, wiec musiał sam ja sfabrykować. Najwyraźniej zrobił na kartce wielkości stołu wystarczająco dużo kleksów, byków i tłustych plam z kurczaka, bo dziewczyna natychmiast uznała ta wiadomość za autentyczna.
Wszystko układało się tak, jak zapragnął tego Mihawk. Toczyli wspólnie swe słodkie życie od pyskówki do pyskówki, odnajdując swe towarzystwo w miarę akceptowalnym, co dla osób tak aspołecznych jak oni było wręcz równowarte gejzerom buchającej namiętności. Spędzali razem chwile w posępnych cieniach zamku Shikkearu, w oblanych księżycowym blaskiem głębiach lasu, na ponurych cmentarzyskach pełnych bezimiennych grobowców, na pradawnych miejscach bitew, na ruinach przypominających o upadłych i potępionych cywilizacjach... Kłócili się we wszystkich tych romantycznych miejscach wyspy i Mihawk nieraz odczul, ze Perona jest właśnie tą dziewczyna, z która może kłócić się bez końca i na wszystkie tematy. I nawet zimny Dracule musiał odrobinę zacząć roztajać. Raz nawet, wciąż mając w pamięci swój haniebny wyczyn zadanego od tylu ciosu kobiecie, umyślnie nie uchylił się gdy Perona po raz kolejny postanowiła wzmacniać swoje argumenty pociskami balistycznymi z tego co jej wpadnie pod rękę. Los zechciał ze był to ciężki, stary zegar stojący na kominku. Uderzenie nim w głowę sprawiło, ze słynne, jastrzębie oczy przez pół godziny uparcie zezowały jakby chciały obejrzeć wnętrze nosa Mihawka, lecz uczucie to wkrótce minęło, podobnie jak ukrywane nawet przed nim samym wyrzuty sumienia.
I w takim sielankowym nastroju, trafiła Mihawka wieść przekazana mu przez roztrzęsioną małżonkę, najwyraźniej niepewną czego oczekiwać po reakcji tak zwanego ukochanego. Dracule 'Hawkeye' Mihawk, miał wkrótce stać się ojcem nowego życia na świecie. Obawy Perony były bezpodstawne - choć zaskakiwało to nawet jego samego, wiadomość ta przepełniła go radością o jaką nigdy by się nie podejrzewał.
Jak to zwykle bywa z tego typu ojcami, Mihawk zaczął coraz częściej wyruszać na swe korsarskie wyprawy, bezwzględnie niszcząc każdą napotkaną jednostkę której maszt wieńczył Jolly Roger. Bo jeśli nie on, to kto uczyni ten świat bezpiecznym dla jego potomstwa? Tak wiec kolejni łajdacy ginęli pod ostrzem troskliwego ojca rodziny, a ich lupy zapełniały domowy skarbiec, pokrywając koszty przygotowań na nadejście nowego życia. Odnowienie pokoju dla dziecka i przyozdobienie go rozmaitymi gotyckimi symbolami, kupno uroczego, czarnego jak noc łóżeczka, grzechotki w kształcie czaszek, ubranka godne Burtonowskich bohaterów, butelki, smoczki, kocyki, zasypka, śliniaczki, jedzenie, nawet fundusz na studia. Im bliżej było do porodu, tym bardziej Mihawk i Perona starali się by wszystko było gotowe na jego nadejście. Aż w końcu, po kilku miesiącach, nadszedł dzień rozwiązania...
Mihawk krążył powoli po pokoju. Nie musiał wyrywać sobie włosów, zgrzytać zębami, obgryzać paznokci, czy wypalać jednego papierosa za drugim, aby okazać swoje zdenerwowanie. Nie, Mihawk krążył i to musiało wystarczyć wszystkim którzy chcieliby zobaczyć Shichibukai zestresowanego.
Nawet stąd był w stanie usłyszeć odgłosy porodu odbywającego się piętro niżej. Najwyraźniej sprawy nie szły tak prosto, jak można to było sobie wyobrazić przy odrobinie braku wyobraźni. W zasadzie Dracule przyłapał się na tym że kompletnie nie miał pojęcia co tam się może dziać. Wciąż dobiegały go krzyki żony oraz - najwyraźniej nie mniej cierpiących kiedy znajda się pod zasięgiem dłoni Perony - akuszerek.
- No co wyyyyyy wyrabiacie, nawet porodu nie możecie odebrać, łajzy niemyte? - kolejny dziwny, porodowy wrzask rozdarł ciszę zamku, sprawiając że Mihawk chciałby go jak najprędzej zapomnieć - A macie! Ne..Negative Hollow!
Kolejnym dźwiękiem, jaki dane było usłyszeć Hawkeyowi, był stuk ciał osuwających się na kolana.
- I ja chcę witać nowe dzieci na tym świecie? To ja powinnam się nie narodzić! - tyle zdołał wyłowić z lamentu kobiet.
Westchnął jedynie cicho, zdając sobie w pełni sprawę że na nic się tu nie przyda ani jego status Shichibukai, ani tytuł najlepszego szermierza na świecie. Pozostało mu tylko czekać.
Kiedy po kolejnej półgodzinie nastała kilkuminutowa cisza, Mihawk zaryzykował i zszedł na dół. Zastał Peronę śpiącą na łóżku, z niewielkim zawiniątkiem przytulonym do swej piersi. Jedna z pogrążonych wciąż w lekkiej depresji położnych wysuwała je właśnie z jej objęć, gdy zauważyła pana domu. Podała mu wiec tobołek, który ku zaskoczeniu Mihawka, okazał się być żywy, a następnie smęcąc coś o byciu mniej wartą niż przecięta pępowina, odeszła wraz z drugą akuszerką.
Dracule Mihawk miał zasłużoną opinie człowieka niewzruszonego i opanowanego. Teraz jednak drżały mu ręce, kiedy z beciku wysunęła się malutka raczka, wyciągnięta w jego stronę, a nieco wyżej zza materiału błysnęły małe oczka wpatrzone w żółtookie oblicze Mihawka. Uśmiechając się ze wzruszeniem Dracule delikatnie odgarnął resztę tkaniny z twarzy dziecka i spojrzał w...
Co do kur...?!
W tej chwili do Mihawka powróciły wszystkie wspomnienia, na które nie zwracał wcześniej uwagi. Zawsze kręcący się wokół Perony Absalom, kiedy obrażała się na Dracule'a. Wywlekanie go kilkukrotnie z łazienki, tej z której zawsze korzystała dziewczyna. Odgłosy rozmowy z jej sypialni, kiedy była tam sama... Czy mógł być aż tak głupi?
Jeszcze raz spojrzał na twarz dziecka. Nie, problemem nie była nawet ta jasna czuprynka, wyrastająca na czubku dużej główki niemowlęcia. Stanowczo większym zmartwieniem dla Mihawka był maleńki, lwi pyszczek który się właśnie do niego uśmiechał.
Wzdychając ciężko Mihawk starannie odłożył dziecko do jego łóżeczka. Nie potrafił zmusić się do nienawiści na to... stworzenie. W końcu nie miało w sobie winy - Odwrócił się w stronę śpiącej na łóżku Perony - No tak, znal kogoś, kto miał jej za to aż nadto.
Nie chciał z nią o tym rozmawiać. Nie było już o czym. Zamknął starannie drzwi na klucz i rozejrzał się po pomieszczeniu. Jego wzrok padł na jeden z miękkich ręczników. Nada się jak ulał.
Niewiele pamiętał potem z tych kilku minut, gdy zalała go fala gniewu . Jedyne co był w stanie wspomnieć, to swoją myśl gdy owijał krańce ręcznika na swych dłoniach, tworząc wygodną do zarzucenia na szyje pętlę. Pomyślał sobie wtedy o tym, ze wkrótce znowu zadzwoni do Shanksa by zaprosić go na uroczystość, w której uwaga będzie skupiała się na Peronie. Tylko ze tym razem - przyjemna myśl - to on będzie tym który będzie mógł się śmiać. Długo, obłąkańczo śmiać.